niedziela, 30 grudnia 2012

Oblicza Phnom Penh



Z uśmiechem na twarzy i niebywałą satysfakcją opuszczamy Wietnam, który trzeba przyznać mocno nas pod koniec zmęczył. Wsiadamy w autobus, który ma nas przewieźć przez wody Mekongu do ziemi obiecanej – Kambodży. Po paru godzinach jazdy wysiadamy w Phnom Penh. Grupa rikszarzy, zgromadzona dookoła, czeka na swoją zwierzynę i dogodny moment, by zaatakować. Wysiadamy z autobusy pewni, że chmara sępów rzuci się na nas z nadzieją na kawał mięsa. Ku naszemu zdziwieniu, jest jednak zgoła inaczej. Owszem, rikszarze nagabują, zapraszają, proponują, ale gdy im się odmówi, nie nalegają natarczywie po raz kolejny, tylko z uśmiechem pozostawiają człowieka z jego wyborem. Pierwsze chwile w tym kraju uzmysławiają nam naturę jego mieszkańców: łagodną, pogodną, spokojną i w pewnym sensie szlachetną. Khmerowie – wspaniały naród wielkich władców i królewskich dynastii. To wszystko wyczuwalne jest podskórnie, widoczne w rysach ich twarzy, usposobieniu...
Dowiedzieliśmy się, że w stolicy jest jezioro, nad brzegiem którego porozrzucane są dookoła domy dla turystów i hotele. Postanawiamy więc to sprawdzić. Już w niecałej połowie drogi dowiadujemy się, że jezioro nie istnieje (zostało sztucznie osuszone w celu pozyskania piasku), a cała gromada mających się tam znajdować hoteli, umarła wraz z jego wodami. I faktycznie - po dotarciu na miejsce odnajdujemy tylko rozkładające się szczątki tego, co kiedyś mogło być nazwane świetnością. Udajemy się do jednego z trzech znajdujących się tam obecnie hoteli i bierzemy budżetowy pokój z podwójnym łóżkiem, zajmującym połowę jego przestrzeni. Okolica nie jest zbyt urokliwa: śmieci okalające zakamarki jedynej ulicy, brudne ściany poobdzieranych przez czas domów, szemrane spojrzenia, jakby wciąż spowite mrokiem. Od razu widzimy, że miejsce to jest w pewnym sensie nieczyste. W powietrzu ciężka zawiesina utkana z brudów przeszłości, odarowuje nas obrazami narkotykowego królestwa, prostytucji, która niczym stary, niechciany tatuaż, wciąż zdobi dzielnice tego miasta, burdu i bijatyk podsycanych alkoholem, hotelowych balów, nieznających umiaru i granic, przeciwstawiających się trzeźwej moralności... i dolarów, tych nieczystych, skalanych ludzkim grzechem, obdartych z jakiejkolwiek etyki, tych rządających, mamiących, kuszących i zniewalających; dolarów, za które wielu tutaj oddało swoją czystą duszę... Mimo wszystko postanawiamy tutaj zostać. 

Przez większość dnia i tak szwędamy się po mieście, chcąc poznać jego osobowość. Pnom Penh to niezwykłe miejsce. I to nie ze względu na wspaniale zdobiącą go południowoazjatycką, buddyjską architekturę porozrzucanych tu i ówdzie świątyń, niezwykłej Srebrnej Pagody, ogromnego, niebotycznego kompleksu Pałacu Królewskiego, czy czerwonych murów Muzeum Archeologicznego, lecz ze względu na kontrastowość. Na pierwszy rzut oka, stolica mogłaby wydawać się nienagannie wysprzątaną, poukładaną, wręcz królewską, bez żadnych społecznych problemów, czy patologii. Wystarczy jednak wyjść za róg, opuścić nadrzeczny bulwar, utarty szlak i wpuścić sie nieco głębiej w prawdziwą rzeczywistość miasta, by zrozumieć czym tak naprawdę jest Phnom Penh. Brudne ulice, na których toczy się ciężkie życie mieszkańców miasta. Bieda (choć nie tak dramatyczna jak w Indiach, bo nie na taką skalę) uderzająca w oczy. Dzieci, pracujące, bądź wyciągające rękę po kawałek chleba...







Po krawawej masakrze Czerwonych Khmerów, mieszkańcy powoli otrząsają się z narodowej traumy. To co wydarzyło sie 32 lata temu, odcisnęło swoje brutalne piętno w zbiorowej psychice narodu. Pan Pol Pot (być może reinkarnacja Hitlera) podzielił naród na dwie części (odpowiednikiem Arian, byli Czerwoni Khmerowie), z czego jedną z nich niemal całkowicie wymordował. Jeszcze do tej pory ludzie czują nieufność w stosunku do siebie. Kambodża dopiero podnosi się z popiołów, a Phnom Penh jest tego dobrym przykładem. Do tego miasta zjeżdżają się najwięksi inwestorzy azjatyckiego świata, próbując lokować swoje pieniądze na młodym rynku. Rekinyn czują świeżą krew, co sprawia że zaczyna ich pojawiać się coraz więcej. Czy to niebezpieczne? Nie wiem. Wszystko zależy od tego w którym kierunku pójdzie kraj i jak bardzo krwiożercze są rekinyJ
Na ten moment świat, który dopiero zaczyna się tworzyć, zaczyna się formować jest przestrzenią na wszystko: na piękno i cierpienie; bogactwo i biedę; lekkość i ciężar, światło i cień, który wydaje się wciąż karmić przeszłością, dzięki której powstał.
Phnom Penh skupia w sobie chyba największą ilość organizacji pozarządowych, o których przyszło nam kiedykolwiek słyszeć. To one zdają się być lekarstwem na panoszące się tutaj zło: prostytucję nieletnich, brak dostępu do edukacji , pracę dzieci, żebrzących, molestujących, bezrobotnych i bezdomnych. Dzięki ludziom, którzy tu przyjeżdżają, Khmerowie mają szansę na nowo uwierzyć w swoją siłę, w swój narodowy potencjał. Pewnego dnia przechadzając się po ulicach Phnom Penh trafiliśmy do miejsca, które przyciągnęło nas swoim pięknem i dużą ilością dzieci. Okazało się, iż jest to księgarnia do której mogą one przychodzić i  bawić się w otoczeniu, które choć na chwilę pozwala zapomnieć im o rzeczywistości. Widząc ich twarze pogrążone w cichym skupieniu, jakby smutku poruszyło się w nas wewnętrzne dziecko i postanowiliśmy urządzić tam mały teatrzyk. Umówiliśmy się z panią bibliotekarką i wróciliśmy po kilku dniach z gwardią pacynek paluszkowych i historią o przyjaźni, która dzieciom bardzo się spodobała J


 Edukacja w Kambodży jest płatna i nie każdy może sobie na nią pozwolić. Dzieci muszą uiszczać opłaty bezpośrednio do ręki nauczyciela, a to za to że zapomniały zeszytu, za to że przystąpią do klasówki, czy egzaminu, za podejście do odpowiedzi, za to że nie wyglądają dziś schludnie... Są to małe kwoty, choć dla dzieci pochodzących z biednych rodzin i tak za wysokie. Raz, czy dwa razy do roku, opłata jest wyższa, bardziej formalna - za egzaminy.
Przechadzając się bulwarem widzimy jak młode, piękne Khmerki, kuszącym wzrokiem zachęcają do wspólnego spaceru, drinka, nocnych igraszek, zabawy... oczywiście za niemałą opłatą. Obserwujemy młodych, zakompleksionych chłopców, bądź podstarzałych panów, kupujących za dolary odrobinę przyjemności, być może ostatniej w ich życiu. Problem prostytucji w Kambodży nie dotyczy tylko młodych dorosłych, czy młodzieży. U wielu Khmerów przyszło nam zauważyć koszulki z napisem „Chronię dzieci!”. Ten problem, dotyczy bowiem także ich. Prostutucja tutaj, w przeciwieństwie do sąsiedniej Tajlandii, jest bardziej na widoku, bardziej otwarta, rażąca, jest realnym problemem, o którym mówi się głośno. W Tajlandii, jest ona bardziej zakamuflowana.
Przyglądamy sie temu wszystkiemu z lekkim ściskiem w sercach, a to głównie dlatego, że widzimy i czujemy jak wspaniałymi ludźmi, jak otwartymi, pogodnymi i dobrymi są Khmerowie i jakoś trudno nam z tym, że za być może jedno, być może dwa pokolenia, to wszystko może się zmienić. To jednak zależy od kierunku, jaki obierze Kambodża i jej mieszkańcy.
Wałęsamy się po mieście, które w jakiś sposób mnie urzeka, chyba właśnie ze względu na tą różnorodność, nieoczekiwaność, kontrastowość. Naszym ulubionym miejscem staje się wielki market przykryty okrągłą, żółtą kopułą, na którym rozkoszujemy się w tutejszych, lokalnych daniach: wspaniały, dobrze nam znany lepki ryż, naleśniczki ze słodką fasolą, placki z ziołami, ciasta ryżowe, spring rolsy i oczywiście owoce! Mango steam (przysmak Any), jack fruit (przysmak mój), soczyste mango... a to wszystko we wspaniałej, targowej atmosferze. Często w Kambodży przyszło nam przepłacać. Nie dużo, nie podwójnie, ale jednak. Wszyscy sprzedawcy jakby byli w zmowie – taka cena dla falanga i koniec. Nie zmyjemy koloru skóry. Tak to już jest w tej części świata i trzeba to zaakceptować. W Kambodży jednak przebiega to łagodniej, z uśmiechem, nie tak chciwie, nie tak brutalnie, łapczywie, a czasem krwiożerczo jak w Wietnamie, czy Indiach i to sprawia, że zwyczajnie na to przyzwalamy...






W Phnom Penh spotykamy naszego polskiego znajomego z Laosu – Łukasza. Spędzamy wspólnie popołudnie, dzieląc się obserwacjami nowej kultury, obyczajów, nowego dla nas świata. Łukasz także przyznaje, że stolica Kambodży, jest idealnym miejscem do inwestycji, a nawet życia. Można tu wyprać każdy pieniądz, zmyć z siebie każdy grzech. Dla tych, którzy mają pieniądze, to miejsce jest idealne do zaspokojenia jakichkolwiek przyjemności. Łukasz sam troche droczy się z tym światem, co wypływa z czystej ciekawości, chęci poznania go. Odwiedza kluby dla „elity”, flirtuje z prostytutkami... Podnieca go to, podnieca go nieograniczoność, a jednocześnie cieńka, czerwona linia sprawiająca, że balansuje się na granicy dwóch światów: morlaność vs. grzech.

Z Phnom Penh postanawiamy pojechać na południe, by (z nadzieją na rajską plażę) odwiedzić jeden z najpopularniejszych wakacyjnych kurortów Kambodży - Sihanoukville

02.05 - 05.05.2012 Niezły Sajgon!


.:Ho Chi Minh:.
 Ho Chi Minh City – tak brzmi obecnie nazwa byłego Sajgonu. Na cześć wielkiego wodza narodu, Wietnamczycy zmienili tę nazwę, by upamiętnić czasy „wspaniałych” przemian w kraju. Wjeżdżamy do miasta wieczorem w czasie monsunu. Ulice pokrywa głęboka warstwa spadającej z nieba wody. Kontaktujemy się z naszym nowym gospodarzem z CS, który kieruje naszymi następnymi krokami. Wysiadamy z autobusu. Po 15 min. zjawia się Huy na swoim skuterze. Wszyscy tu jeżdżą na skuterach. Transport samochodowy w zasadzie nie istnieje. Wraz z nim przedzieramy się przez pokrywającą ulice miasta warstwę deszczowej wody. Do domu dojeżdżamy całkowicie przemoczeni. Rezydencja Pana Hue (studenta medycyny) bardzo nas zaskakuje. Wciśnięte między ściany innych domów, w otoczeniu biedoty, czy raczej pospólstwa, mieszkanie naszego gospodarza przypomina apartamentowiec, urządzony w bardzo oryginalnym stylu. 
.:skuter w mieszkaniu to normalka, "bo kradną":.
.:do kuchni przez staw rybny:.
Przebieramy się w suche ciuszki. Hue oznajmia nam, że jest pora obiadowa i że idzie jeść. Głodni i zmęczeni po 24 godzinnej podróży wyczekujemy, aż z jego ust padnie zaproszenie na ucztę. Niestety, nadaremnie. Takie zaproszenie się nie pojawia. Następnego dnia rano, sytuacja się powtarza. Hue zasiada do stołu na śniadanie, o które my musimy sobie sami zadbać. Mamy wrażenie, że w tej kulturze nie ma tradycji gościnności, goszczenia. A jeżeli jest, to być może nie obcokrajowców. Obserwując całą sytuację, jesteśmy zdziwieni, ale także rozumiejący i akceptujący to, w jakim kraju właśnie przebywamy. Dzięki potrzebie zakupienia produktów śniadaniowych, odwiedzamy pobliski targ – bijące żywo serce dzielnicy, wspaniały świat umożliwiający poznanie kultury i obyczajów zamieszkujących tu ludzi. Kramy z owocami, warzywami i padliną, rozłożone na progu ulicy, zapraszają do konsumpcji. Przyglądam się niebywałym, wietnamskim przysmakom: ślimaki, małże, krewetki, kraby, śmierdzący durian (owoc wyglądający jak duża kasztanowa skorupa, którego zapach skutecznie odstrasza potencjalnych konsumentów). Mój wzrok przyciągają ułożone w metalowej miednicy, obdarte ze skóry i pozbawione głów żaby. Podchodzę bliżej, by wzbogacić swoją obserwację, aż tu nagle jedna z nich skacze mi prosto na nogę! Przecież one powinny być martwe! Oddalam się z miejsca nieoczekiwanego spotkania, które jak widzę po czasie, na szczęście nie przerodziło się w traumę.






Śniadanie komponujemy w europejskim stylu: bagietka, tofu, serek topiony, zioła i pomidor. Nasi gospodarze przyglądają się temu oniemiali. Rozumiemy, że dla nich właśnie taki drobiazg może być szokiem kulturowym. Częstujemy mamę Huyego naszym przysmakiem, który w jej ustach staje się najbardziej egzotycznym i niebywałym daniem, jakie przyszło jej kiedykolwiek w życiu spróbować. No, cóż. Co kraj, to obyczaj. W Wietnamie na śniadanie zajada się głównie zupę ze świni, tzw. Pho, często ryż. 
Po posiłku, wyruszamy na miasto. Saigon, a w zasadzie to Miasto Ho Chi Minha, jest wspaniałą wizytówką tzw. architektury socjalistycznej: monumentalny beton, beton, beton... I place! Plac taki, siaki, owaki, a wszystkie udekorowane betonowymi pomnikami historii. Jest również targ w samym centrum, pod którego kopułą podróby plecaków znanych zachodnich firm (Nort Face, Deuter) kuszą turystów swymi niskimi cenami. Są też parki (oddech miasta) i Muzeum Wojny, wraz z tunelami Vietkongu, wykorzystywanymi w czasie wojny wietnamskiej  – duma narodu, duma miasta, duma każdego szacownego Wietnamczyka. Można odwiedzić również Plac Paryski ze starym budynkiem poczty i katedrą, oba obiekty wybudowane w czasach francuskiej kolonializacji. I w zasadzie to wszystko, nic więcej. Miasto Ho Chi Minha nie ma nic do zaoferowania. Dla nas to nuda, marność, ale być może dlatego, że jesteśmy zmęczeni zwiedzaniem, kolejnymi pospolitymi zabytkami, kawałami betonu i cegły, do których przyczepia się plakietki, naznaczając wyjątkowością i majestatem ku uciesze turystów...





Saigon to nasza ostatnia przystań w Wietnamie. Oboje czujemy się już zmęczeni tym krajem, jego wibracją, kulturą, mieszkańcami. Cieszymy się na zmianę miejsca. Przed zaśnięciem odwiedza nas jeszcze Huy, który oznajmia, że chce nam teraz coś powiedzieć. Zasiadamy więc z uszami szeroko otwartymi, kiedy to nasz gospodarz zaczyna w nienaganny sposób recytować historyczne fakty dotyczące rozsławionych na cały kraj wojennych tuneli Vietkongu. Jesteśmy pod wrażeniem jego umiejętności prelekcyjnych i nienagannie przedstawionej wiedzy książkowej, którą zapewne nabył dzisiaj w przerwie między zajęciami. Trzeba przyznać, że nasz gospodarz przygotował się do dzisiejszej lekcji;-)
Autobus mamy o 8.30. Wychodzimy więc z domu dwie godziny wcześniej, by spokojnie dojechać na miejsce odjazdu. Wsiadamy w nasz lokalny transport i... o zgrozo! Siódma rano. Całe miasto zamienia się w strumień motocyklów, w falę zalewającą jego ulice, tsunami, pod którym toną ci wszyscy śpieszący się, by zdążyć na czas. Utykamy w monstrualnym korku spowodowanym przez rzeszę motorów. Skutery na głównej jezdni, na poboczu, na chodniku, skutery wylewające się z bocznych uliczek, przeciskające się między samochodami, pieszymi i wszystkim tym, co staje im na drodze. Między nami również... Z duszą na ramieniu wysiadamy nieopodal miejsca naszego odjazdu – głównej turystycznej ulicy Sajgonu, całej porośniętej turystycznymi agencjami. Wsiadamy do autobusu z uśmiechami satysfakcji na twarzach: zdążyliśmy na czas, by opuścić ten „specyficzny” kraj. Następny przystanek – Kambodża.

wtorek, 28 sierpnia 2012

31.03.- 02.04. 2012 Lampiony Hoi An


Do Hoi An wjeżdżamy pod wieczór. Nie bardzo wiemy jak odnaleźć się w nowym miejscu a tu trzeba znaleźć miejsce na nocleg. Sprawdzamy ceny - wahają się od 15 dolarów w wzwyż. Postanawiamy wypróbować chrześcijańskie miłosierdzie i udajemy się do kościoła katolickiego, by zapytać o kawałek przestrzeni na jedną lub dwie noce. Niestety. Miłosierdzie i owszem, jest, ale chyba tylko do Chrystusa i jego licznej rodziny. Nie obejmuje ono niestety reszty ludzkości. Udajemy się, więc do dzielnicy hotelowej, która cała porośnięta jest budynkami wynajmującymi turystom pokoje. Tutaj już lepiej – 10$ za noc. Postanawiamy baczniej się rozejrzeć. Nagle widzę, że Ani pertraktuje z jakąś kobietą. Okazuje się, że oferuje nam ona pokój w swoim hotelu, który znajduje się w granicach starego miasta. Proponuje podwózkę na skuterach i nieodpłatną wizytację. Zmęczeni dzisiejszą drogą, marząc o odpoczynku godzimy się na propozycję. Cena jest nieco niższa niż normalnie, lecz nie wolno nam korzystać ze znajdującej się w pokoju lodówki i barku zarazem. Dla nas nie ma problemu J
Hoi An – miasto lampionów, chluba Wietnamu! Poetyckie, urokliwe, przepełnione duchem minionych czasów Indochin... Jako jedno z najważniejszych miast portowych kraju, naznaczone wpływami chińskiej, japońskiej, jak również europejskiej kultury, ocalone przez polskiego konserwatora zabytków – Kazimierza Kwiatkowskiego i wpisane na światową listę zabytków UNESCO, stało się jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Wietnamie. Świetność tego miasta polega chyba na romantyzmie, którym do szpiku jest przepełnione. Nie spotkaliśmy na naszej drodze nikogo, komu nie przypadłoby ono do gustu. Piękne, żółcią odmalowane, niskie domy, przeplatane różem zdobiącego je kwiecia, wąskie, brukowane uliczki, bliskość Morza Chińskiego oraz towarzystwo przecinającej miasto rzeki, nad brzegiem, której co rano rybacy sprzedają świeżo złowione ryby, targ warzywno – owocowy, mieszający swe interesy z przeplatającymi go stoiskami z pamiątkami, i lampiony... Wszędzie lampiony i ich stonowane, ciepłe, nieco przygaszone światło, wypełniające przestrzeń magiczną wręcz atmosferą. Przechadzamy się brzegiem ciemnych wód rozlewiska rzeki Thu Bon, upojeni unoszącym się w powietrzu pięknem, wdychając nozdrzami każdą jego cząstkę. I choć bruk starego miasta brutalnie zadeptywany jest przez turystyczne stopy i setki takich par jak my przemierza jego urokliwe ulice, mamy wrażenie, jakbyśmy byli tutaj sami... Rozkoszujemy się daną nam chwilą, zatapiając w otaczającym pięknie tego wieczoru.





.:lampiony wodne:.
.:most japoński:.
.:połów księżyca:.
.:świątynia na moście japońskim:.
Następnego dnia zwiedzamy Hoi An w jasnym świetle poranka, który ukazuje jego prawdziwe oblicze: wciąż spokojne, urokliwe, łagodne, indochińskie...na swój sposób piękne. Jednak przechadzając się ulicami miasta, po raz kolejny mamy wrażenie, że jedyne, co się tutaj liczy to pieniądze. Wcale nas to zresztą nie dziwi, w końcu jesteśmy w Wietnamie. Za sprawą złaknionej orientalnego akcentu turystyki, miasto zamienia się w stragan z pamiątkami, którego stoiska to nic innego jak parterowe przestrzenie starych, pokolonialnych domów. W przewodniku Ani przeczytała, że ponoć jakiś czas temu miasto zostało skreślone z listy UNESCO, (choć inne źródła, a w tym oficjalna strona UNESCO, nie potwierdzają tej informacji). Gdyby tak się stało, najprawdopodobniej miasto straciłoby swój status za chciwą niesubordynację jego mieszkańców, którzy opatrznie rozumieją tu wartość płynącą z wiekowości i wyjątkowości tego miejsca. Każda uliczka, każdy róg, zakątek, dom ukryty jest za kurtyną przysłaniającego je turystycznego kiczu. Nawet słynny, kryty, drewniany Most Japoński – zabytkowa perła Indochin, w którego objęciach znajduje się obecnie mała, buddyjska świątynia, obwarowany został bramkami, przez które przejście na drugą stronę miasta jest możliwe tylko po uiszczeniu opłaty. Wszystko tu jest na sprzedaż, a ceny oczywiście są dwa razy wyższe dla obcokrajowców, jak dla rodzimych mieszkańców tego kraju. 


.:most japoński:.
Dzień ten spędzamy na zwiedzaniu wspaniałych, wielowiekowych, tradycyjnych domów, świątyń i nadbrzeżnego targowiska, które raczy nas wspaniałymi owocami. Wieczorem udajemy się do lokalnej, wegetariańskiej restauracji, która obdarowuje nas swymi wspaniałymi potrawami, imitującymi mięsne przysmaki: udka, skrzydełka, etc. A wszystko za rozsądną, lokalną cenę J
Trzeciego dnia wypożyczamy rowery, które wiozą nas na oddaloną o niespełna 10km. od miasta plażę. Spacerując po jej piaszczystym grzbiecie napotykamy na znajomą sylwetkę naszego francuskiego przyjaciela. Los splata nas ze sobą w tej części świata po raz piąty i jak się dowiadujemy, ostatni. Dominik po Wietnamie leci do Bangkoku, by tam uczestniczyć w ichniejszym Nowym Roku i wodnym szaleństwie, które jest powiązane z tą celebracją (taki śmigus dyngus na szeroką skalę). A po wszystkim, czeka go powrót do Francji. Bon voyage!
.:z Dominikiem po raz piąty:.
.:pola ryżowe:.
.:chińska świątynia:.

.:chińska świątynia:.
.:bierz smoka za rogi:.
.:wrota chińskiej świątyni:.
.:tradycyjny dom Hoi An:.



Wieczorem żegnamy się z Hoi An, wsiadając do nocnego autobusu, który ma nas powieźć prawie 1000 km. na samo południe Wietnamu. Jesteśmy spokojniejsi na myśl o udogodnieniach, jakie niesie ze sobą jazda nocnym transportem, a mianowicie łóżkami, oferowanymi zamiast zwykłych siedzeń! Za komfortową noc, przyszło nam jednak słono nad ranem zapłacić...





niedziela, 26 sierpnia 2012

28.- 30.03.2012 Hue - sekrety cesarza.



Przybywamy do Hue wczesnym rankiem. Ulice jeszcze opustoszałe po minionej nocy. Tylko pierwsi pracownicy uwijają się zamiatając gorliwie ulice, jakby przygotowywali je na powitanie dnia. Powolnym krokiem ruszamy na spotkanie Hue – miasta cesarzy, położonej nad Rzeką Perfumową dawnej stolicy Wietnamu (XVI-XXw). Idąc z głowami pełnymi historycznych obrazów spotykamy miasto, którego przeszłość powoli znika pod warstwą współczesności, co sprawia, iż musimy się nieco wysilić aby dostrzec ślady dawnego imperium.
Podczas poszukiwania hotelowego pokoju trafiamy do buddyjskiej świątyni, w której właśnie odbywają się modlitwy wyśpiewywane przy dźwiękach gongów i drewnianych dzwonków. Wszyscy wierni ubrani są w szaty o kolorze popiołu. Ich większość stanowią stare kobiety. Przez chwilę przyglądamy się tej scenie myśląc o tym, jak obraz buddyjskich wiernych nie pasuje do Wietnamu który poznaliśmy i jak bardzo wymierającym zjawiskiem jest w tym kraju religia. Wychodząc ze świątyni zauważamy dwie kobiety siedzące za biurkiem, wypełniające jakieś papiery. Przypomniała nam się kartka, którą dostaliśmy od Rosjanina pod granica z Birmą, a na której w językach Azji południowo –wschodniej napisane było m.in. pytanie o to, gdzie można za darmo się przespać. Ta sama karteczka otworzyła nam drzwi kilku klasztorów buddyjskich w Laosie. Postanowiamy więc spróbować szczęścia i tu – w Wietnamie. Niestety, w tym wypadku, nie ma takiej możliwości. Kobiety odmówiają nam, z wyrazem twarzy pełnym niezrozumienia dla naszego czynu. No tak, biały nie ma kasy na hotel – dobre sobie! Tutaj nikt w to nie uwierzy! Trudno. 
.:w świątyni buddyjskiej:.
Odchodzimy i znajdujemy nocleg za 8$, wiedząc już, że długo w tym mieście nie zabawimy. Zaraz po wejściu do czyściusieńkiego pokoju z łazienką, opadamy z sił i zasypiamy na kilka godzin. Kiedy budzimy się jest już popołudnie. Wyruszamy na miasto i dokładnie w momencie, kiedy kończymy podziwiać trening taekwondo lokalnej młodzieży, zagaduje nas rikszarz. Z uśmiechem dziękujemy mu za usługę, na co on odpowiada pełnym szczęścia zaskoczeniem, że obcokrajowcy tacy mili! Nie może się nadziwić, że go nie przepędziliśmy z groźną miną! Tak nawiązujemy rozmowę, która przeradza się w znajomość. Wspólnie bawimy się jego rikszą, wożąc się na wzajem, udajemy na herbatę do herbaciarni jego babci, zapoznajemy z rodziną i odwiedzamy jego dom. Na koniec nasz nowy przyjaciel pomaga znaleźć nam tańszy nocleg i odwozi wraz ze swoim ojcem na motorach pod hotel. Uy (tak ma na imię chłopak) i jego rodzina, byli jednymi z nielicznych szczerych ludzi, jakich spotkaliśmy w Wietnamie. Szczerość, prostota i serdeczność patrzyły z ich twarzy czyniąc je niespotykanie szlachetnymi jak na ten kraj. Dzięki nim zdobyliśmy również cenne informacje, co i jak warto zobaczyć w mieście, aby uniknąć tłumów i pułapek turystycznych oraz jak wejść za darmo do głównego zabytku Hue – Cytadeli.
.:riksza:.
.:herbaciarnia babci:.
.:z Uy i jego ojcem:.
Następnego dnia wypożyczamy rowery i ruszamy na poszukiwanie śladów cesarskiego Hue.
Zwiedzanie rozpoczynamy od Cytadeli i zakazanego miasta cesarza Gia Long. Cesarz rozpoczął budowę miasta w 1804 roku. Jak na władcę przystało pragnął wspaniałej rezydencji. Tak powstała ogromna twierdza – pałac zajmująca powierzchnię ponad pięciu kilometrów kwadratowych z labiryntem wewnętrznych dziedzińców, pawilonów i pasaży. Na wzór pałacu cesarskiego w Pekinie, cytadela była chroniona wieloma umocnieniami. Siedziba rodziny cesarskiej mieściła się za wałami i tworzyła serce cytadeli – tzw. Zakazane Miasto. Tutaj wolno było przebywać jedynie członkom rodziny cesarskiej i ich służbie.
.:mury Cytadeli:.
.:Brama Południowa:.
Wchodzimy do wnętrza cytadeli przez położoną nad Rzeką Perfumową Bramę Południową, udając członków większej grupy turystycznej (nic, że azjatyckiej ;) Nikt nie spostrzega naszej odmienności i nie pyta o bilety! Przekraczamy Most Złotej Wody, dawniej dostępny tylko dla władcy i wchodzimy wprost na Dziedziniec Ceremonii, za którym znajduje się Pałac Niebiańskiej Harmonii, do którego również wchodzimy za darmo, stosując tę samą strategię co wcześniej, tym razem przyłączając się do grupy francuskiej ;) To w tym, budowanym przez 30 lat palacu, odbywały się wszystkie ważne uroczystości i ceremonie. Za Palacem znajdują się Złote Wrota – zniszczone w 1947 roku w pierwszej wojnie indochińskiej, niegdyś główne wejście do Zakazanego Purpurowego Miasta. Dzisiaj otwiera się tam brukowany dziedziniec, a wzdłuż jego dłuższych boków ciągną się dwie odrestaurowane Hale Mandarynów.
Siedziba rodziny królewskiej była bombardowana zarówno przez Francuzów jak i Amerykanów, toteż pod koniec 1968r. zostały z niej tylko ruiny. Pomimo wielkich zniszczeń, cesarska siedziba powoli podnosi się z popiołów i systematycznie jest odbudowywana i odrestaurowywana. Ciekawostką jest, że w tych pracach swoje zasłużone miejsce miał zespół polskich konserwatorów kierowany przez Kazimierza Kwiatkowskiego.
.:Dziedziniec Ceremonii:.
.:Pałac Niebiańskiej Harmonii:.



.:Pawilon Mandarynów:.

.:Pawilon Czytelniczy:.


.:Pawilon Rekreacji dla matki cesarza:.













Po spędzeniu kilku dobrych godzin w zapierającym dech w piersiach Zakazanym Mieście, udajemy się na naszych dwuśladach w odwiedziny do starej buddyjskiej świątyni Chua Thien Mu, z 25 metrową, 3 tonową tablicą stojącą na grzbiecie marmurowego żółwia. Jazda rowerem po wietnamskich ulicach jest nie lada wyczynem... na szczęście cali i zdrowi odbywamy naszą przejażdżkę za miasto i z powrotem J

.: świątynia Chua Thien Mu :.


.:na Rzece Perfumowej:.
.:Bonzai przed świątynią:.